Według ekonomicznych geniuszy z PiSu, jeśli ktoś zapłaci mniej podatków, na przykład z powodu ich obniżenia, to odbywa się to „kosztem społeczeństwa”. Idąc tym tokiem rozumowania, jeśli nie zapłacę jakiegoś podatku, nawet zupełnie legalnie, to dopuszczam się „kradzieży”, przynajmniej w stosunku do jakiegoś społeczeństwa. Ciekawe, czy ci, którzy nie płacą jakiegoś podatku, należą do tego społeczeństwa, czy automatycznie zostają przez ten fakt z niego wykluczeni.
Jest to ciekawy model myślenia, całkiem zresztą popularny w tym kraju. Przy okazji, celowo używam drażniącego patriotów określenia „ten kraj”, bo nie jest on ani „mój”, ani też „nasz” – mój kraj byłby urządzony zupełnie inaczej, byłby normalny. Według wielu ludzi, jeśli ktoś nie płaci jakiegoś podatku, okrada wszystkich, a przynajmniej tych, którzy płacą. Jakby podatki były jakąś normą, którą musimy „wyrobić”. Kto nie da rady, ten wałkoń i leń, którego powinno się ukarać.
Dla tych, którzy popierają ten pogląd (choć raczej nie ma ich wśród moich czytelników), proponuję zastanowienie się, czy nie należy potępiać tych, którzy: nie jeżdżą samochodami i nie wyrabiają normy w zakresie akcyzy, czy mało konsumują i nie zasilają budżetu VATem. A wyobraźmy sobie taką hipotetyczną sytuację, że najbogatsi buntują się i przestają zarabiać (jak w „Atlasie zbuntowanym” Ayn Rand), powiedzmy żyjąc z oszczędności. Ekonomiści z PiSu oskarżyliby ich o życie „kosztem społeczeństwa”. Pewnie, od narodzenia jesteśmy związani „umową społeczną„, która nakłada na nas obowiązek łożenia na okupanta i nie ma zmiłuj się – jeśli nie wyrabiamy normy, nie wywiązujemy się z tej „umowy”.