Z moich poprzednich wpisów na temat „małżeństw” homoseksualnych może wynikać, że w tej kwestii jestem konserwatystą. Cóż, uważam, że akurat konserwatyzm w tej sprawie jest ździebko historycznie skuteczniejszy, niemniej jednak nie odmawiam innym możliwości przekonania się na własnej skórze, że tak właśnie jest – niech sobie eksperymentują z innymi formami „małżeństwa”, jak chcą.
Moim zdaniem, prawdziwym wolnościowym rozwiązaniem kwestii związków i adopcji dzieci jest wyeliminowanie możliwości ingerencji państwa w te kwestie i pozostawienie ich w gestii rozmaitych społeczności, czy to sformowanych na bazie wspólnych wierzeń (sekt i kościołów), podobnych moralnych zasad, czy innych form wzajemnych relacji.
Wydobądźmy małżeństwo ze szponów państwa i pozwólmy ludziom załatwiać te kwestie bez pośrednictwa i wtrącania się jednego, wspólnego dla wszystkich prawa i jego urzędników. Niech katolicy zawierają małżeństwa wedle swojej wiary i jej nakazów, a muzułmanie według swojej. Jak ktoś uznaje wielożeństwo, niech tak żyje. Jak ktoś się upiera, że według niego „małżeństwo” oznacza związek homosia z homosiem, niech i tak będzie. W wolnościowym społeczeństwie, czyli takim, w którym dowolny związek (nawet z kozą) nie będzie skutkował ani przywilejami, ani dyskryminacją, nie będzie przecież miało to większego znaczenia.
Wymagałbym jedynie jakiejś publicznej, weryfikowalnej niezależnie deklaracji, wedle jakich reguł dany związek funkcjonuje i kto rozstrzyga ewentualne spory pomiędzy „małżonkami”, ich „rodziną” czy ewentualnymi spadkobiercami. Taki „rejestr” mógłby też pozwalać na sprawdzenie, czy ewentualny partner nie jest stroną związku, którego reguły mogą kolidować ze związkiem, który właśnie zamierza zawrzeć (a co, może ktoś będzie chciał uczestniczyć w różnych formach małżeństwa jednocześnie). Arbitraż w kwestiach spornych najlepiej pozostawić prywatnym instytucjom danych organizacji, społeczności, kościołów.
Pozostaje kwestia adopcji dzieci, które pojawią się w takich związkach. Moim zdaniem, tę sprawę także najlepiej rozwiązuje „prywatyzacja” instytucji małżeństwa, czy innych, quasi-małżeńskich związków. Reguły małżeńskie powinny określać też, kto i na jakich warunkach może adoptować dzieci poczęte w danym związku. W ten sposób katolicy mogą mieć pewność, że ich dzieci trafią jedynie do podobnych im katolików, a nie w szpony rozmaitych „zboków”. A z drugiej strony cudowne dziecko dwóch pedałów (i nie chodzi o sławnego kolarza) może liczyć na cudowną przyszłość w nowej, tęczowej „rodzinie”.
Konserwatyści oczywiście oburzą się, że skazuje to dzieci na nieszczęście w rozmaitych, libertyńskich związkach. No cóż, pora naprawdę przyjąć do wiadomości, że nie wszystkie dzieci są nasze. Naprawdę nie da się zadekretować szczęścia i dobrobytu! Owszem, jakieś dzieci będą ofiarami jakichś pokrzywionych związków, ale na to naprawdę nie ma rady – tak było zawsze, jest i będzie. Podobnie też „ochrona rodziny”, która bywa przyczyną tworzenia rozmaitych praw, nie zapewni każdej rodzinie szczęścia, trwałości i dobrobytu. Dość prawnych eksperymentów, szczególnie na rodzinie.