Gdy tworzyłem poprzedni wpis o cenzurowaniu w imię ochrony „własności” intelektualnej, nie sądziłem, że wkrótce otrzymam jeszcze lepszy przykład. Bo kwestię chwilowego usunięcia gigantycznej liczby blogów z powodu przedrukowania 279 wyrazów można uznać, od biedy, za nieszczęśliwy wypadek przy pracy.
Okazało się, że przyczyną cenzurowania może być zacytowanie znacznie mniejszej liczby wyrazów. A konkretnie nie większej niż 140 znaków – nie wiem ile to jest średnio wyrazów – czyli nie dłuższej niż maksymalny rozmiar wiadomości jednorazowo publikowanej na platformie mikroblogowej Twitter.
Jak się niedawno dowiedziałem, Twitter dostawał doniesienia o naruszaniu prawa autorskiego właśnie w owych króciutkich wpisach, które to wpisy następnie kasował. Teraz jednak, aby uczynić ten proces bardziej transparentnym, zamiast wpisu dostajemy komunikat, że ten wpis został oprotestowany pod pretekstem naruszania praw autorskich, czyli ocenzurowany.
Tak, okazuje się, że można w 140 znakach naruszyć czyjąś intelektualną „własność”. Są ludzie, którzy na poważnie uważają, że można posiadać na własność ciąg maksymalnie 140 znaków. Że na taki zestaw znaków należy im się wyłączność w zakresie dysponowania nim, bo… tu ciśnie się na ekran jedyny stosowny komentarz: