Kilka dni temu miały miejsce głośne dość zajęcia przez agencje amerykańskiego rządu kilkudziesięciu domen, pod pretekstem akcji zwalczającej naruszania praw autorskich i handlu podróbkami. Nie była to pierwsza akcja, w której rząd amerykański, zamiast przejmować się jurysdykcją, zasadnością itp. po prostu wykorzystał fakt, że system nazw domenowych (DNS) zarządzany jest centralnie przez jedną instytucję na świecie (ICANN), na dodatek amerykańską i zamiast bawić się z wyrokami, likwidacją hostów i serwerów, bo prostu przejął domenę przekierowując ją na swój serwer z ładnym obrazkiem.
Oczywiście, kontrowersje budzi zarówno kwestia zasadności takich działań – na jakich podstawach wytypowano domeny, czy ich skuteczności – serwisy wciąż działają i dostępne są bezpośrednio poprzez adres IP, czy też inne, nie zajęte jeszcze domeny. Co gorsza, skoro można przejmować domeny na podstawie samych podejrzeń, to co stoi na przeszkodzie, aby użyć tego mechanizmu do cenzurowania treści, jak choćby takich, które pojawiają się w serwisie Wikileaks?
Oczywiście, to działanie połowiczne, nastawione na doraźny zysk i przeszkodzenie mniej umiejętnym użytkownikom internetu. Co gorsza, mają one szanse na powodzenie jedynie w sytuacji istnienia scentralizowanego systemu nazw domen. Sam fakt, że jest on pod kontrolą instytucji amerykańskiej dodatkowo ułatwia sprawę, ale to nie jest największa wada tego systemu.
W odpowiedzi na takie działania, z pewnością nie ostatnie, rozpoczęto prace na alternatywnym, rozproszonym systemem nazw domen – dot-p2p.org – oparty o zasadę P2P, czyli wymiany informacji o nazwach pomiędzy komputerami uczestniczącymi w systemie bez pośrednictwa systemu centralnego przy pomocy protokołu podobnego do bittorrent. Czy system powstanie i będzie działał, to się okaże, ale obserwując działania rządu USA i nowe cenzorskie prawo tamże uchwalane, ma duże szanse na powodzenie w walce z cenzurą. Na razie rząd wygrywa potyczki, ale jeszcze nie wygrał wojny z wolnością słowa w internecie.