Mój były pracodawca, CD Projekt, postanowił wyruszyć na wojnę z piratami, a właściwie zapowiedział taki zamiar. Trochę mnie to dziwi, bo przecież przejawiają dość rozsądną postawę w kwestii zabezpieczeń DRM – tego anty-konsumenckiego rozwiązania, które praktycznie nie wpływa na ograniczenie piractwa, a jedynie utrudnia życie tym, którzy nabyli legalną kopię gry i chcą z niej wygodnie korzystać. Przykładem tej postawy było przekonanie wydawcy Wiedźmina, czyli Atari, że Edycja Rozszerzona gry może się już objeść bez DRM, albo serwis GOG.COM, gdzie można zakupić starsze, ale dobre gry, zupełnie pozbawione zabezpieczeń.
Niestety, to rozsądne podejście w kwestii zabezpieczeń nie idzie w parze z rozsądnym podejście do kwestii piractwa. Oficjalnie szefowie CDP ogłosili, że zamierzają pójść śladem koncernów medialnych oraz organizacji antypirackich i dorzucić do interesu odrobinę przychodów z wymuszeń. Oczywiście, całkiem legalnych w świetle prawa, ale jednak niespecjalnie różniących się od mafijnych haraczy.
Idea jest prosta. Wynajęta firma, w sobie tylko znany sposób, który najczęściej niewiele ma wspólnego z gromadzeniem jakichkolwiek znaczących kryminalnych dowodów, gromadzi adresy IP użytkowników, których podejrzewa o naruszenie praw autorskich polegających na dystrybucji objętych tymi prawami dzieł (filmów, muzyki, gier). Dane te przekazuje się następnie firmie prawniczej, która identyfikuje poprzez dostawców internetu kogoś, komu można przypisać taki adres IP, a następnie wysyła do niego list z pogróżką. W liście tym jest ostrzeżenie przed wszczęciem procedury sądowej (kijek), chyba że delikwent zawrze (marchewka) „ugodę”, czyli podda się swoistej karze, polegające na zapłacie określonej kwoty, co ma go uchronić przed dalszymi krokami.
Kwestia słuszności zarzutu i doboru właściwego „przestępcy” jest drugorzędna – niezależnie czy oskarżony jest faktycznie winny, czy też nie, staje on przed nieciekawym wyborem: albo zapłaci i będzie miał spokój, albo czeka go długa i, co najważniejsze, kosztowna walka przed sądami. Pechowcy, którzy złapani zostali w taką sieć najczęściej wybierają opcję „ugody”, czyli pewniejsze i znacznie tańsze rozwiązanie. Potem takim łatwym przychodem dzielą się prawnicy, organizacje antypirackie i producenci. Cały proces można niejako zautomatyzować, więc wysiłek niewielki, a potencjalne możliwości zarobku ogromne. Nic dziwnego, że ilość wysłanych listów idzie w tysiące.
Nawet zakładając, że intencje są szczere, to cały ten proceder pełen jest wątpliwości. Sposób zbierania adresów IP nie jest poddawany analizie, ot po prostu ktoś podłącza się do jakiegoś roju użytkowników choćby określonego pliku torrent, a następnie rejestruje adresy IP wszystkich komputerów, które są w roju. Czy zachodzi faktyczna dystrybucja, nie ma znaczenia – ważne są adresy IP. Potem ktoś te adresy IP zamienia na dane osobowe, także w sposób, nad którym nie ma żadnej kontroli. Kolejny problem w tym, że adres IP nie identyfikuje osoby. Identyfikuje jedynie podłączone do sieci urządzenie, a jeśli jest do router, to przecież pod jednym adresem może kryć się cała sieć lokalna – kilkanaście lub kilkadziesiąt komputerów. Poza tym, adres IP to jedynie identyfikacja podłączonego komputera, a nie konkretnej osoby, która komputera w danym momencie używała i dokonała aktu piractwa. Przecież powszechnie korzysta się z punktów dostępowych sieci bezprzewodowych, z których korzysta swobodnie wiele osób, często w sposób niejawny dla właściciela takiego punktu: dostęp nie jest zabezpieczony hasłem, czy też wiele osób korzysta z różnych punktów dostępowych, do których ma dostęp (ja sam mam wpisane hasła wielu znajomych i często korzystam z ich sieci), albo też ktoś jest ofiarą hackera, który złamał hasło dostępowe, co wcale nie jest takie trudne. Same metody gromadzenia adresów IP są błędne i zawodne – na listach zebranych adresów znajdują się urządzenia, które nie mogły służyć piractwu (np. drukarki). Jak widać, posiadanie adresu IP nie czyni jeszcze nikogo piratem.
No, ale nie chodzi tu o ukrócenie piractwa, czy złapanie i ukaranie tych, którzy dopuszczają się tego procederu. Chodzi o łatwe i szybkie zarabianie dodatkowych pieniędzy. A ponieważ o pirata nie jest specjalnie trudno, nawet strzelanie na oślep sprawi, że trafi się na takiego, co tam coś jednak ma na sumieniu. A nawet jeśli będzie niewinny, to i tak będzie wolał zapewnić sobie spokój i pójdzie na ugodę, zamiast dochodzić tej swojej niewinności przed sądem. Jedna z prawniczych firm trudniących się tym procederem oskarżyła nawet przed sądem adwokata, który przygotował szablony dokumentów, pozwalające utrudniać życie wymuszającym kasę prawnikom – bo naraził ich on na koszty! Tak, ludzie, którzy jednak próbują się bronić, narażają ten interes na dodatkowe koszty, dlatego też zagrożono im podwojeniem kosztów ugody, jeśli użyją przygotowanych wedle szablonu dokumentów.
Nie wiem, może to tylko ja (no nie tylko ja, TorrentFreak też krytykuje ten pomysł), ale chyba CD Projektowi nie jest potrzebny taki wątpliwy PR. Ja rozumiem, bycie spółką giełdową zobowiązuje, ale nie trzeba od razu czerpać wzorców z najgorszych, niezależnie jak dobrze zarabiają. To trochę tak, jakby dresy zbierały siłą od uczniów z podstawówki na Owsiaka. Niby cel szczytny, ale jakoś niesmak pozostaje. Nie lepiej skoncentrują się na robieniu dobrych gier, szczególnie na konsole.