Kategorie
Fantastyka

Battlestar Galactica

Właśnie skoczyłem oglądać, a właściwie zmęczyłem, ostatni, czwarty sezon serialu Battlestar Galactica. Okrzyknięty najlepszym serialem science-fiction ostatnich lat, u mnie wywołał mieszane uczucia.

Pierwsze dwa sezony były bardzo dobre, choć w zasadzie był to dobrze napisany i zrealizowany serial wojenny, w którym elementy sci-fi nie grały aż tak istotnej roli. Siła polegała na ciekawie zarysowanych postaciach i ich relacjach, dobrze powiązanych z intensywną akcją.

Potem było już tylko gorzej. Pojawiają się silniej zarysowane elementy sci-fi, bez których fabuła przestałaby mieć sensu, szkoda że tak późno. Za to akcja wyraźnie słabnie. Pojawiają się odcinki – wypełniacze, które praktycznie nie posuwają fabuły do przodu, a mają za zadanie zbudować skomplikowany (i przy okazji nudny) obraz zawiłych stosunków pomiędzy postaciami. Ostatni odcinek sezonu to krótkotrwały powrót do najwyższej formy.

Czwarty sezon zieje nudą na maksa. Sprawia wrażenie, że twórcy, i przy okazji ja, chcą jedynie dotrwać do końca. Coś tam się wyjaśni po drodze, reszta pozostanie tajemnicą, no i w zasadzie nie ma co specjalnie się starać, wszakże to i tak ostatni sezon. Podstawowy konflikt schodzi na dalszy plan, akcja zwalnia, tajemnice nie są takie ciekawe i klimat diabli biorą. W zasadzie lepiej było przeczytać streszczenia i analizy na Battlestar Wiki.

Dla mnie dodatkowym obciążeniem była spora ilość bardzo irytujących elementów. W trzecim sezonie następuje apogeum używania przez postaci przekleństwa „frak”, które ma być złagodzoną wersją popularnego „fuck”. O ile wcześniej pojawiało się chyba jakoś sporadycznie, to od trzeciego sezonu w górę używane jest nagminnie do zwiększania ekspresji. Nie mam nic przeciwko przeklinaniu, ale jakoś mnie to wyjątkowo raziło – to jakbym soczyste „kurwa” zastąpić czymś w rodzaju „motyla noga”. To nie jest to samo.

Z trudem znosiłem wszechobecne anachronizmy. Ja wiem, że to taki zamysł artystyczny, wszakże to historia protoplastów ludzkiej cywilizacji, wcześniejsza od niej o setki tysięcy lat, więc wszystko jest dozwolone, ale nie tego oczekuję po kinie sci-fi. Jeśli ma się opanowane loty FTL i antygrawitację, to można uzbroić się w coś lepszego niż broń maszynowa rodem z XX w. w rękach Marines wyglądających dokładnie jak w ubiegłym wieku. Taśmowe magnetofony, kamery nad taśmę filmową, stare radia i inne, zupełnie współczesne nam wynalazki, ale bez powszechnej łączności bezprzewodowej i komputerów przenośnych. Lubię stylizowane science-fiction, ale tego nie kupiłem.

Co ciekawe, mimo zagłady cywilizacji, ucieczki i tułaczki po wszechświecie, poważnych problemów z jedzeniem, lekarstwami, itp., we flocie nigdy nie zabrakło alkoholu i papierosów. I co gorsza, prawie w każdej scenie, gdzie ktoś pił alkohol ze kieliszka/szklanki, robił to siorbiąc. Jak można siorbać alkohol?

Ale największy problem, który zupełnie zepsuł serial w moich oczach, to dziwna umiejętność twórców do wykreowania praktycznie 100% niesympatycznych postaci. Ja rozumiem, że pokazywanie każdego z jego słabościami miało uwiarygodnić i urzeczywistnić tę kreację, ale nie tego oczekiwałem. Większość postaci mnie niezmiernie irytowała i poczułem się nijak z nimi związany. Ba, większość postaci pierwszoplanowych w moich oczach była tak antypatycznymi, że w zasadzie chciałem, aby zginęły w dowolny sposób i przestały mnie męczyć swoją obecnością. Już więcej sympatii czułem do antagonistów, choć przecież to szuje odpowiedzialne za zagładę miliardów. Przydałby się choć jeden uczciwy, sprawiedliwy i 100% pozytywny bohater – ludzi ze słabościami mam dość na co dzień.