Kiedyś kupowało się aparat fotograficzny, ładowało do niego film i robiło zdjęcia. Potem nadeszła era aparatów cyfrowych. Kupowało się je, płacąc sporo więcej, kupowało kartę pamięci (też nie tanią) i robiło zdjęcia. W sumie okazywało się, że to taniej, łatwiej i przyjemniej, ale wciąż była to normalna czynność, jak zakup wora ziemniaków. Kupuje się je i nikogo, a już z pewnością sprzedawcy nie obchodzi, co z tymi ziemniakami zrobimy. A przecież gama zastosowań jest spora i nie wszystkie z nich mogą być przecież legalne. Ale kupując te ziemniaki nie musimy podpisać lojalki, że nic niecnego z nimi nie zrobimy.
Z aparatami już nie jest tak łatwo, jak się niedawno przekonałem, na szczęście nie na swojej skórze. Otóż, gdy zechcemy sobie sprawdzić specjalną wersję aparatu firmy Fuji, który umie trzaskać fotki w podczerwieni i ultrafiolecie, to zostajemy przy tym zakupie niejako przymuszeniu do akceptacji Licencji Użytkownika Końcowego Firmaware’u tegoż aparatu. A w warunkach tejże licencji zobowiązujemy się, że użyjemy aparatu jedynie w konkretnych celach (wymienionych), a już na pewno nie do celów nieetycznych, naruszających prywatność, czy ocierających się o zachowanie paparazzi.
Witaj nowy, wspaniały świecie wszechobecnej „własności” intelektualnej. Dobrze, że na razie kupując samochód, nie musimy zaakceptować licencji na oprogramowanie komputera pokładowego, która zabroni nam przekraczać prędkość, czy uprawiać w nim przygodny seks…