Jeśli ktoś interesuje się problemem praw autorskich, prędzej czy później musi spotkać się z problemem „osieroconych dzieł” (orphan works). Ponieważ każdy utrwalony przejaw działalności twórczej automatycznie staje się chronionym prawnie dziełem, to takich chronionych prawnie dzieł jest miliardy, czy biliony i wciąż ich przybywa. W sytuacji, gdy ktoś chce utworzyć dzieło zależne, opracowanie, czy po prostu rozpowszechnić czyjeś dzieło, musi skontaktować się z autorem i uzyskać stosowne pozwolenie, gdyż tylko wtedy jest to legalne. Problem w tym, że w przypadku 99% (lub więcej) dzieł jest to po prostu niemożliwe. Nie wiadomo kto jest autorem, czy też nie ma możliwości się skontaktowania z nim. Istnieje dzieło, ale z punktu widzenia prawa autorskiego, jest sierotą. I tkwi sobie w takim zawieszeniu aż do wygaśnięcia okresu ochrony, który w przypadku dzieł osieroconych biegnie od daty pierwszego rozwszechnienia. Biegnie, ale nie wiadomo, czy dobiegnie, bo przecież prawa autorskie są nieustannie nowelizowane i często czas ten ulega wydłużeniu zanim dobiegnie do końca – sieroty mogą pozostać sierotami na zawsze.
Z powyższą kategorią łączy się pojęcie abandonware – czyli oprogramowanie czy gry komputerowe, które już nie są ekonomicznie wykorzystywane. Albo ich wydawcy i producenci dawno nie istnieją, albo platformy, dla których były przeznaczone, dawno nie przestały być używane, co w świecie galopującego postępu technologii informatycznych jest rzeczą normalną i dość szybką. Nie można ich legalnie kupić, nie można ich też dystrybuować powszechnie, bo wciąż jest to przywilej właściciela praw autorskich, który nie jest zupełnie tym zainteresowany. Z drugiej strony wciąż są ludzie, których bawi użytkowanie takiego „starożytnego” softu, czy to z powodów sentymentalnych, czy dla zabawy z emulacją. Mimo że utrzymywanie monopolu na rozpowszechnianie takich programów nie przynosi żadnych zysków, to i tak firmy nie chcą pozbawiać się potencjalnej możliwości komercyjnego wykorzystania w przyszłości, najczęściej w formie remake’u. I znów tkwią w takim prawnym zawieszeniu, zmuszając entuzjastów do łamania prawa.
Czytając sobie artykuły w serwisie QuestionCopyright.org, natrafiłem na jeden poświęcony innej, podobnej kategorii dzieł – czyli dziełom duchom (ghost works). Chodzi o utwory, które albo w ogóle nie powstały, gdyż w intencji autorów miałby się opierać na dziełach osieroconych lub takich, dla których nie da się zdobyć stosownych pozwoleń, albo takich, które choć powstały, to nie wejdą do rozpowszechnienia, gdyż nie udało się zdobyć stosownych pozwoleń. Lektura artykułu uświadomiła mi, że sam niedawno zetknąłem się z przypadkiem dzieła ducha. Mój znajomy, muzyk, wziął bardzo znany utwór zmarłego polskiego wykonawcy i zrobił cover w duchu dzisiejszych czasów i stylu muzycznego, który reprezentuje. Utwór oczywiście korzystał nie tylko z melodii oryginału, ale także samplował oryginalnego wykonawcę, jak przystało na nowoczesne dzieło. Niestety, stało się ono duchem, zawieszonym w copyrightowym niebycie, gdyż spadkobiercy (choć nie wszyscy) artysty nie zezwolili na rozpowszechnienie nowej wersji. Pewnie im się nie podobała…