Państwo gnębi nas podatkami, to chyba znany wszystkim fakt. Większość z nich nazywa się, zgodnie z prawdą, podatkami, pozostałe nieskutecznie ukryte są pod innymi nazwami: składki, ubezpieczenia, abonamenty.
Tak, dziś będzie pogadanka o abonamencie, czyli podatku pobieranym o każdego, kto spełnia pewne warunki, a przekazywanym na rzecz konkretnych przedsiębiorstw państwowych, zwanych publicznymi. Chodzi oczywiście o abonament telewizyjny i radiowy oraz o państwową telewizję i radio, bo te niepaństwowe doskonale radzą sobie bez podatkowych dotacji, przynajmniej nie takich ostentacyjnych.
Podatek ten pobierany jest od posiadaczy telewizorów i radioodbiorników (gdybyśmy stosowali przedwojenną pisownię, napisałbym wzorem JKM – radyj). Wbrew dość rozpowszechnionej błędnej opinii, nie płacimy za przywilej oglądania państwowej telewizji i słuchania radia, ale za samo posiadanie owych urządzeń, bez względu na to, co z nimi robimy. To nie jest żadna tam opłata licencyjna za nadawany materiał, ale po prostu haracz na rzecz państwowych przedsiębiorstw medialnych. Telewizja państwowa mogłaby przez 24 godziny na dobę nadawać program, którego nie ogląda nikt poza psem z kulawą nogą (TVP Kultura?), a i tak haracz się należy.
Za tę pieniądze reżimowe masmedia mają wypełniać tzw. misję, czyli nadawać takie programy, których nie chciałoby się nadawać prywatnym nadawcom, a niezbędnych do prawidłowego kulturalnego rozwoju narodu. A właściwie chyba kulawych psów, bo naród woli sam decydować, co oglądać. Nie wiem, jak dorosły i poważny człowiek może się na tę gadkę o „misji” nabierać? Przecież wiadomo, że chodzi o dodatkową kasę, którą można rozdzielić pomiędzy ludzi z układu. Państwowe media przecież niewiele różnią się od prywatnych odpowiedników, przynajmniej jeśli chodzi o treść i konkurowanie na rynku i „misja” jest ostatnią rzeczą, o jaką się tu rozchodzi.
Oczywiście media państwowe i prywatne różnią się efektywnością – wystarczy porównać zatrudnienie w stacjach prywatnych i państwowych, aby wiedzieć, że osiągane wyniki w stosunku do rozmiarów ekipy tych drugich (7801 etatów państwowych mediach w 2005 roku), nie są aż tak rewelacyjne.
Jak to już z podatkami bywa, dobrowolnie się ich nie płaci. A jak się da, to i tych przymusowych się unika. Można próbować robić to legalnie, jak kogoś dręczy sumienie (ja tam uważam, że unikanie podatków to nie jest grzech, nawet lekki) – czyli wystarczy nie posiadać telewizora, czy radia, a używać do oglądania telewizji i słuchania radia komputera, który chyba nie spełnia definicji odbiornika, a przynajmniej na pierwszy rzut oka stosownego inspektora na takowy wyglądać nie będzie. Można też kwestię legalności po prostu mieć w nosie i podatku nie płacić – to rozwiązanie wybiera znacząca większość, gdyż abonament opłaca jedynie 36% zobowiązanych.
Nic dziwnego, że pijawki żyjące w przekonaniu, że obywatele są do łupienia, nie są zadowolone z takowego rozwoju sytuacji. Co jakiś czas wraca temat zaciśnięcia pętli i złapania w sidła większej grupy. Ostatnio padł pomysł, aby każde gospodarstwo podłączone do prądu płaciło takowy podatek – domniemywać się będzie, że skoro ktoś ma prąd, pewnie zużywa go na telewizję i radio. Na razie nie przeszło, ale należy liczyć się z tym, że pomysł niechybnie wróci i pewnie w jakiejś zbliżonej formie zostanie wdrożony. Wszakże jesteśmy po to, aby nas golić.
To jeden z pomysłów, ale są także inne. Niemcy właśnie postanowili rozszerzyć pojęcie odbiorników o komputery i telefony komórkowe, które zdolne są odbierać audycje radiowe i telewizyjne poprzez internet. I tak troszkę ponad 5 eurosów na miech zasili tamtejsze telewizje także z takowych miejsc, w których nie ma telewizorów, a są za to komputery i komórki. Zawsze to coś. No i oczywiście tam także nie ma znaczenia, że urządzenia te nie służą do odbioru radia czy telewizji. Ale przecież potencjalnie są to tego zdolne i to wystarczy.