Tomasz Teluk nabrał wiatru w żagle i mknie po oceanie „własności intelektualnej”. Byłoby to jeszcze sensowne, gdyby swą argumentację opierał na jakichś faktach. Niestety, argumentacja najczęściej opiera się na tezach, które autor po prostu zmyśla. A w ten sposób łatwo udowodnić wszystko, tylko że taki dowód jest z gruntu rzeczy fałszywy. Polecimy dziś cytatami.
Aby Polska oraz Unia Europejska zachowały swoją konkurencyjną pozycję na rynku globalnym, niezbędne jest wprowadzenie radykalnej ochrony własności intelektualnej na wzór amerykański.
Jeśli już mamy wzorować się na systemie amerykańskim, proponuje zacząć wzorować się na amerykańskiej konstytucji. I to nie tylko w kwestii wolności słowa i prawa do posiadania broni, ale także w kwestii praw autorskich i patentów. Konstytucja USA wyraźnie podkreśla, że ochrona patentowa i praw autorskich (nie używając do tego pojęcia „własność intelektualna”) jest niezbędna do zachęcenia autorów i wynalazców do pracy, ale też dostrzega niebezpieczeństwa płynące z tego monopolu zastrzegając, że ma on być ograniczony czasowo. No i na początku wynosił on 14 lat plus kolejne 14 lat, jeśli autor żył. Większość dzieł nie obejmowano ochroną autorską, bo nie była ona automatyczna, a pozostałe nie były chronione dłużej niż 28 lat. Takie rozwiązanie pozwalało zachować pewną równowagę pomiędzy monopolem i społeczeństwem – w zamian za maksymalnie 28 lat monopolu, dzieło stawało się potem własnością publiczną. Niestety, potem zaczęto ten układ psuć. Zwiększono ilość dzieł objętych ochroną (początkowo jedynie dzieła literackie) i przedłużono jej czas, co w praktycznie wyeliminowało ochronę „ograniczoną czasowo”. Główny udział w tym mają wielkie korporacja medialne, w których interesie jest przedłużanie monopolu, który posiadają. A że nie brakuje im pieniędzy, łatwo kupić polityków, którzy w najlepszej wierze, zrobią, co trzeba. Entuzjastów „własności intelektualnej” zresztą nie brakuje, co widać na przykładzie Tomasza Teluka.
Ale wróćmy do USA dzisiaj. Czy naprawdę potrzeba nam ochrony praw autorskich sięgających 70 lat po śmierci autora? Czy 100 lat, jak zakładają europejskie propozycje? Czy mamy pogodzić się z tym, że żadne dzieło powstałe za naszego życia nie przejdzie do public domain za życia nawet naszych dzieci? Czy chcemy, aby za każde użycie dzieła płacić opłatę i być do tego pozbawionymi prawa „dozwolonego użytku”, czyli zrobienia kopii bezpieczeństwa, użycia fragmentu, przeniesienia na inne medium (bo do tego zaczynają dążyć amerykańskie regulacje)? Czy musimy skopiować ustawę DMCA, która pozwala skutecznie zwalczać konkurencję i skutecznie ograniczać badania naukowe? Czy chcemy wprowadzenia takich regulacji, które hamują innowacje na rynku nowoczesnych technologii, zmuszając producentów do tworzenia takich urządzeń, które zostaną wyposażone w zupełnie konsumentom niepotrzebne systemy zabezpieczeń (np. DRM)? Czy naprawdę tak świetnie jest, gdy posiadacze „własności intelektualnej” decydują, jak działają nasze fizyczne urządzenia (kody regionalne DVD, brak możliwości przeskakiwania reklam, itp.)? Czy chcemy, aby producent nowego urządzenia musiał najpierw otrzymać swoisty „immunitet” od autorów, że jego produkt nie narusza ich interesów? Czy zgodzimy się na zamianę Internetu w medium w pełni kontrolowane przez posiadaczy „własności intelektualnej” – bo do tego powoli wszystko zmierza? Czy to jest świetlana przyszłość, do której powinniśmy dążyć? Ja dziękuję, ale nie po drodze mi tym torem. A jak to pogodzić z libertarianizmem, to już zupełnie nie mam pojęcia.
Polscy przedsiębiorcy podzielają obawę, iż politycy reprezentujący nasz kraj w Brukseli, zostali wprowadzeni w błąd przez garstkę ideologów. Aktywistom, będącym przeciwnikami własności prywatnej w ogóle, może nie zależeć na wzroście gospodarczym kraju, będącym udziałem lokalnych przedsiębiorców i inwestorów zagranicznych.
To jest właśnie najlepszy przykład konfabulacji autora. Po pierwsze, jacy polscy przedsiębiorcy? Ja jestem polskim przedsiębiorcą i nikt mnie w błąd nie wprowadził. Prędzej autor tkwi w błędzie.
Po drugie, przeciwnicy patentów na oprogramowanie to nie jedynie garstka ideologów. Myślę, że w produkcję wolnego oprogramowania zaangażowanych jest sporo ludzi i naprawdę niewielu z nich zasługuje na miano ideologa. Poza tym, bycie przeciwnikiem patentów na oprogramowanie nie oznacza sprzeciw wobec własności prywatnej! Skąd taki pomysł? Tutaj Tomasz Teluk po prostu zmyślił sobie coś, bo pasowało mu „przyprawić gębę” swoim przeciwnikom. Jeśli musi już sięgać po tego typu argumentację, to rzeczywiście niezbyt pewnie się czuje w tym temacie.
Nie należy ulegać naciskowi firm informatycznych zarabiających na udostępnianiu tzw. otwartego oprogramowania i jednocześnie pozbawiać szansy tysięcy młodych zdolnych ludzi, widzących swoją przyszłość w pracy w firmach nastawionych na innowacje lub zamierzających rozpocząć własną działalność gospodarczą, aby świadczyć usługi dla liderów innowacji.
To jest naprawdę zabawne. Wiele można powiedzieć o największych zwolennikach patentowania oprogramowanie, ale nie to, że są „liderami innowacji”! Największą korporacją popierającą patentowanie oprogramowania i wywierającą naciski na odpowiednie ciała politycznie jest bez wątpienia Microsoft, negatywny przykład innowacji w swojej działalności. Praktycznie cała historia produktów Microsoftu opiera się na przejmowaniu pomysłów i innowacji konkurencji. A, że jest to taktyka skuteczna, to już inna sprawa.
Młodzi ludzie powinni być zainteresowani różnorodnością możliwości. Wolne oprogramowanie jest właśnie doskonałą metodą na zapewnienie takiej różnorodności. Tylko dzięki niemu Microsoft czuje na plecach oddech konkurencji, co skłania go lepszych starań. To dzięki wolnemu oprogramowaniu nie wszyscy są skazani na korzystanie z jednego, „właściwego” systemu operacyjnego.
Jako przykład jednej z najbardziej innowacyjnych firm sektora IT obecnych czasów, marzenie pracy chyba większości ludzi z branży – Google – to firma, która bardzo mocno czerpie z zasobów wolnego oprogramowania. Szybkość działania jej serwerów i skuteczność ich działania to zaleta wolne systemu operacyjnego. Tomasz Teluk, jak ekspert IT, powinien o tym doskonale wiedzieć. Dzięki temu Google oferuje coraz więcej nowoczesnych usług, o których taki Microsoft może sobie jedynie pomarzyć. Jako ekspert IT powinien wiedzieć, jak wielkie znaczenie ma wolne oprogramowania dla wielu potentatów tej branży. Z pewnością w IBM nie zasiada garstka ideologów negujących własność w ogóle.
Obecnie globalny handel traci ponad 400 mld dolarów wskutek działania nieuczciwych firm, podrabiających cudze wynalazki, produkty i marki.
To też śmieszne. Po pierwsze uważam, że jest to kwota wyssana z palca, jak wszystkie inne wyliczenia dotyczące strat na skutek piractwa. Na dodatek handel podrabianymi wynalazkami, produktami i markami, o ile dochodzi do wymiany fizycznych towarów jest przecież także elementem handlu globalnego! Niewykluczone jest, że ludzie handlują znacznie więcej podróbkami, niż handlowaliby towarami oryginalnymi, które przecież są zazwyczaj droższe. I trudno naprawdę oszacować, jaki byłby obrót w przypadku braku podróbek i fałszywy marek. Wysuwając tezę o takich stratach, wypadałoby ją poprzeć wiarygodnymi wyliczeniami.
Na podsumowanie pragnę zwrócić uwagę, że Tomasz Teluk znów nie próbuje skuteczną argumentacją pokonać przeciwników, ale odwołuje się jedynie do uczuć czytelnika, głównie do strachu przez nieszczęściem. Grozi odpływem kapitału, brakiem perspektyw, masowym drenażem mózgów. Straszy utratą szansy na pozycję światowego lidera. Troszczy się o różnorodność karier dla młodych ludzi. Dla niego recepta na te strachy jest jedna – zaostrzyć ochronę „własności intelektualnej”. Oczywiście na wzór amerykański.
Na dodatek, znów zaczyna mylić przyczyny ze skutkami. To nie dlatego w Polsce jest tak źle, bo brakuje należytych rozwiązań w dziedzinie „własności intelektualnej” – przyczyny są znacznie poważniejsze i leżące zupełnie gdzie indziej. Adopcja rozwiązań prawnych rodem z USA, a dotyczących „własności intelektualnej”, raczej nic nie zmieni w polskiej gospodarce na lepsze.
Na dodatek trudno polemizować z jego argumentami, bo ich po prostu nie ma. To jedynie, niczym nie poparte, gdybanie.