Przełamałem mój 11-to miesięczny bojkot zasilania kasą członków MPAA i wybrałem się do kina. Oczywiście zobaczyć „V for Vendetta”. Warto było? Zdecydowanie. Film prezentuje tematykę bardzo miłą każdemu wolnościowcowi – bardzo silny anty-autorytarny przekaz.
Ludy nie powinny bać się swych Rządów. Rządy powinny bać się swoich Ludów.
Nie nudziłem się, film mi się podobał, mimo że maczali w nim palce bracia Wachowscy, jest zdecydowanie lepszy od ich dwóch poprzednich filmów. Nie jest to dzieło idealne, ale polecam.
Nie znam komiksu, ale sporo sobie zdążyłem po projekcji poczytać i wiem, że mogłoby być znacznie lepiej. Hollywood oczywiście stosownie rozwodniło polityczny konflikt z komiksu, nie ma praktycznie nic o anarchii, a sam bohater jest raczej uosobieniem radykalnego socliberała (choć raczej w domyśle, niż w wyrażanych na ekranie poglądach). Kto ciekaw dalszych rozbieżności, niech sobie odwiedzi witrynę „A for Anarchy„.
Tyle of filmie, teraz trochę o oprawie. Wybrałem się do jednego z stołecznych multiplexów. 18 złociszy to jeszcze nie tragedia, na szczęście byłem sam. Ekran ogromny i znośny dźwięk. Tak naprawdę, tylko te dwie rzeczy na razie są dla mnie trudno do uzyskania w warunkach domowych. Jeśli chodzi o dźwięk, to nie jest to ani technologiczna przeszkoda, ani też bardzo finansowa – przy obecnym stanie techniki kina domowego za znośne pieniądze można mieć dźwięk w domu znacznie lepszy. Obraz – poza rozmiarami nie przytłaczał jakością. O ile technika kina cyfrowego nie wniesie tutaj znaczącej zmiany, nie widzę specjalnego postępu w ostatnim ćwierćwieczu (poza pozbyciem się błon ORWO). Technika domowej prezentacji obrazu również dość szybko się polepsza i wkrótce nie będzie zbyt wielu argumentów za wychodzeniem do kina, aby za spore pieniądze obejrzeć coś, co w domu zobaczymy w równie dobrej (o ile nie lepszej) jakości, bez uciążliwości stania w kolejce i znoszenia ogłosów widzów obok. Na dodatek można sobie w domu projekcję zatrzymać, przewinąć i dostosować do własnych potrzeb.
Powiem więcej, przez ostatnie ćwierć wieku nie zmieniła się w polskim kinie technika nanoszenia napisów. Coś w czasach przemian ustrojowych napomykaniu od laserowo wycinanych supernapisach, ale to, co widziałem wczoraj nie różniło się ani jakością, ani czcionką od tego, co pamiętam z początków lat 80-tych. Literki krzywe, niewyraźne, każda o innej grubości. Fatalnie. A przy okazji, napisy nie służą temu filmowi – V ma zwyczaj wyrażać się w dość wyrafinowany sposób, raczej szybko, co naprawdę trudno oddać napisami i niezbyt finezyjnym tłumaczeniem.
Zanim zaczął się film, obejrzałem 15 minut reklam i zapowiedzi. O ile zwiastuny filmów zawsze mnie ciekawiły, to reklamy szczerze mnie wkurzają. Wolałbym dopłacić np. 2 złote i przyjść na film pozbawiony tych wątpliwych atrakcji.
Oprócz reklam zafundowano nam oczywiście indoktrynację, czyli spocik o tym, że ściąganie filmów z internetu to kradzież. Cóż, zacytuję luźno tutaj głównego bohatera tytułowego filmu: „Kradzież zakłada własność”. Nie uznaję własności strumieni bitowych, bo to bezsens. A tym bardziej nie uznaję własności do idei, nawet wyrażonej w formie dzieła literackiego czy filmowego, oczywiście w formie niematerialnej. I nie pomoże indoktrynacja, tym bardziej skierowana do ludzi, którzy przecież zapłacili za bilet, a nie ściągnęli sobie film z internetu? To raczej chybiony target, no nie?
Na dodatek tuż przed samym filmem pojawiła się plansza ostrzegająca, że filmowanie i inne nagrywanie jest zabronione, i że obsługa będzie eliminować takich delikwentów. No i jeszcze prosili o doniesienie na takowych, co wydało mi się dość zabawne przed akurat tym filmem. Ciekawe, dlaczego miałbym to robić? Żeby jeszcze jakaś nagroda, a tak za nic? Plansze były tak krótko na ekranie, że mało kto zdążył cokolwiek z nich przeczytać, więc znów chybiony efekt.
Pytanie teraz, czy to jest właśnie to, czego oczekujesz za swoje pieniądze? Reklam, marnej jakości, indoktrynacji, oskarżeń i zachęt do kolaboracji? Ja nie, więc raczej nieprędko odwiedzę znów kino.