Kategorie
Infoanarchizm

Wywiad dla Młodzieży Imperium

Udzieliłem wywiadu dla pisma internetowego młodzież narodowej – Młodzież Imperium. Numer z wywiadem pojawi się wkrótce, a ja mogę zamieścić go już u siebie, a dotyczy on tematów infoanarchistycznych.

Podobno dawno temu przynależał Pan do „copyrightowych zamordystów”. Jak doszło do zmiany poglądów – na zasadzie „nagłego oświecenia” czy raczej ewolucyjnie? Czy wiązało się to z jakimiś wewnętrznymi konfliktami lub dylematami?

To był raczej ewolucyjny proces. Gdy zacząłem zarabiać na prawach autorskich, za zacząłem także zauważać spory dysonans pomiędzy otaczającą mnie rzeczywistością, a wyrażanym przeze mnie postulatem, że trzeba wszystkich, którzy naruszają prawa autorskie, a już szczególnie moje, pozamykać jak najszybciej do więzień, bo „przecież mnie okradają”. Jednak sam bardzo regularnie i świadomie naruszałem prawa autorskie, jak zresztą wszyscy, których znam, więc pewnie musiałbym zacząć zamykanie w ciupie od siebie, a następnie zamknąć wszystkich z mojego pokolenia i młodszych. A interpretując ściśle prawo autorskie, to pewnie także wielu starszych.

Jeszcze wtedy nie docierała do mnie argumentacja przeciwników praw autorskich – uczestniczyłem zresztą na początku lat 90. w polemice na ten temat z „Najwyższym Czasie!”, oczywiście z pozycji zamordystycznych. Co prawda, nie wiedziałem wtedy jak pogodzić obserwowaną rzeczywistość z postulowanym przeze mnie istnieniem i silnym egzekwowaniem tego autorskiego monopolu, ale myślałem, że jakoś to się uda, jeśli tylko ktoś się lepiej nad tym zastanowi i „coś zrobi”.

Przez parę lat nie w tej kwestii nie robiłem – piraciłem po staremu, tworzyłem gry i chciałem, aby coś z tym zrobiono, ale tak już bez przekonania. Potem przeczytałem teksty Jacka Sierpińskiego na te tematy, choć jeszcze mnie nie przekonał, aż natrafiłem na tekst Stephana Kinselli „W obronie Napstera i przeciwko Drugiej Zasadzie Zagospodarowania” (dostępny u mnie, na stronie), który zmienił zupełnie moje postrzeganie problemu praw autorskich. Właśnie wtedy zrozumiałem dlaczego to, co nie trzymało się kupy, naprawdę tej kupy się nie trzyma. Argument o nadrzędności „własności” intelektualnej nad normalną własnością, którą jako libertarianin bardzo sobie cenię, uzmysłowił mi sztuczność oraz fałszywość koncepcji „własności” intelektualnej (zwanej dalej WI) i jej destrukcyjny wpływ na naszą własność i wolność. Stałem się wyznawcą nowej wiary, a właściwie niewiary we „własność” intelektualną. Potem stałem się ewangelistą tej niewiary, oczywiście na swój skromny sposób.

Czy można mówić o „infoanarchizmie” jako o jakimś w miarę jednolitym ruchu? Czy ludzie walczący z „tyranią patentów i praw autorskich” organizują się w jakieś grupy?

Nie, to zupełnie nieformalny i niezbyt precyzyjnie zdefiniowany ruch. Sporo przeciwników szeroko pojętej WI można spotkać wśród libertarian, ale też wśród osób o mniej radykalnych poglądach można znaleźć ludzi, którzy widzą i postulują konieczność reform w systemie praw WI. Tych zwolenników reform najczęściej nazywa się „copyfighterami” i bywają to bardziej zorganizowane i poważane grupy, zresztą o różnych docelowych celach swojego działania. Jedną z większych organizacji jest chyba Creative Commons, która poprzez swoje „liberalne” licencje i propagowanie obejmowania nimi wielu dzieł mocno sprzyja wyzwalania kultury ze szpon „wszelkich praw zastrzeżonych”, typowych dla praw autorskich. Warto też pamiętać o ruchu wolnego oprogramowania, który jest istotnym, bardzo prężnie działającym systemem kreowania przedmiotów prawa autorskiego niejako przeciw temu prawu.

Według jakich kryteriów można podzielić argumenty wysuwane przeciwko obecnemu modelowi „ochrony własności intelektualnej”? Na przykład – o ile wiem – libertarianie koncentrują się głównie na kwestii definicji pojęcia własności, sięgają po argumenty z rzadkości dóbr, z konfliktu własności intelektualnej z materialną etc. Z drugiej strony mamy także argumenty „humanistyczne” – na temat nieskrępowanego dostępu do „dóbr kultury i nauki”, walki z „wielkimi korporacjami”, umacniania współpracy i więzi społecznych przez wymianę plików etc. Czy wszystkie te rodzaje argumentów są Panu jednakowo bliskie? Czy są wśród nich takie, które uważa Pan za nietrafione?

Dla mnie najsilniejszy jest argument o faktycznej nadrzędności WI w stosunku do własności rzeczy materialnych (opartej o rzadkość tych rzecz) i nieuchronny konflikt pomiędzy nimi.

Argumenty lżejsze, „humanistyczne”, to raczej argumenty wspierające, działające na tych, dla których sama własność nie jest tak istotna (niezależnie od tego, że ja akurat uważam ten lekceważący stosunek do własności za głupotę). Poza tym, argumenty wspierające to jednak przykłady korzyści będących logicznymi konsekwencjami odejścia od autorskich monopoli.

Trudno powiedzieć mi, w jaki sposób pogrupowane są argumenty przeciwko WI – nie zastanawiałem się nad tym. Ja opieram się najczęściej na tych, które wywodzą się z rzadkości dóbr materialnych i prawa własności, ale bywa też, że często przechodzę do argumentacji z pozycji skutków, a nie przyczyn. Na potrzeby dyskusji przyjmuję tezę przeciwników – prawa autorskie istnieją i muszą być egzekwowane (w domyśle, jeszcze lepiej niż obecnie, bo przecież naruszenia praw autorskich to ogromny i globalny „problem”) – następnie pokazuję nieuchronne konsekwencje takiego podejścia – erozję własności tradycyjnej i likwidację prywatności. Oczywiście to w pewnym sensie argumentacja utylitarystyczna, skupiająca się na korzyściach i stratach, ale gdy trafi na podatny grunt, to łatwiej przejść do obiektywnej argumentacji opartej o prawo własności.

Argumentacja lżejsza ma taką przewagę, że często trafia do szerszego grona odbiorców i zmusza ich do zastanowienia się nad problemem. A to już krok w dobrym kierunku.

Nie jestem pewien do końca słuszności argumentów, które twierdzą, że własnością nie można obejmować dóbr niematerialnych. Wynika to raczej z tego, że nie poświęciłem tej argumentacji dostatecznie dużo rozważań, a nie że jest niesłuszna. Staram się tego argumentu nie używać, bo jest mnóstwo innych, do których jestem w pełni przekonany.

O ile nie mam wątpliwości w niesłuszność argumentacji na rzecz istnienia WI, to sam problem korzystania z efektów czyjejś pracy bez rekompensaty, budzi pewne moje wątpliwości. Z pewnością jednak WI nie jest jednak właściwą odpowiedzią na ten problem.

Z jednej strony wielu z nas, korzystając z nielegalnie zdobytych dzieł niewątpliwie czerpie korzyści, nawet jawnie to przyznając, nijak nie rewanżując tym, którzy te dzieła stworzyli. Można by zastanowić się, czy nie istnieje jakiś mechanizm, który powinien autorowi wynagrodzić wysiłek, który przecież przysporzył nam korzyści. Z drugiej strony, autor tworząc dzieło, nie może mieć żadnych oczekiwań do tego, czy ktokolwiek będzie miał z niego pożytek, niezależnie czy istnieje system praw autorskich czy nie. Dzieło i tak powstało, ale sam ten fakt jeszcze nie daje autorowi praw do żadnych roszczeń.

W jaki zresztą sposób miałby on tych roszczeń dochodzić bez porozumienia się z aniołem stróżem każdego z nas? Autorom pozostaje chyba dobra wola użytkowników dzieł, albo techniczne systemy ograniczające dostęp do dzieł – jedno i drugie rozwiązanie nie wymaga ingerencji państwa i jego systemu prawnego w celu regulacji relacji autorów i ich odbiorców.

Kontynuując wątek rozpoczęty w poprzednim pytaniu – jaki jest Pański stosunek do ruchu „wolnego oprogramowania”, zainicjowanego przez Richarda Stallmana? O ile wiem, to w jego działalności argumentacja „z praw własności” i z rzadkości dóbr nie jest na pierwszym miejscu (pojawia się raczej jako dodatek, a sam Stallman uważa się za lewicowca i nawet ubolewa nad nadmiarem libertarian w kręgach sympatyzujących z „wolnym oprogramowaniem”).

Ruch wolnego oprogramowania to bardzo pozytywny ruch i mogę patrzeć na niego jedynie z radością. Wolne oprogramowanie nie tylko z nazwy, ale także w wielu aspektach jest całkowicie wolne. Ja rozumiem argumentację Stallmana i jego cele. On też często swą argumentację opiera na prezentowaniu skutków istnienia obecnego monopolu i także mu się sprzeciwia.

Problemem jest jednak cel ostateczny – ja chciałbym całkowitej likwidacji monopolu, a on raczej zainteresowany systemem opartym o nadrzędnych prawach użytkownika. System ten ma dla mnie taką samą wadę, jak i system obecny – wymaga użycia państwa i jego aparatu przymusu do wymuszenia respektowania go. Na szczęście licencja GPL nie jest jedyną licencją wolnego oprogramowania i wśród zwolenników tego ruchu jest wielu, którzy wolność w zakresie oprogramowania rozumieją inaczej niż Stallman.

Niemniej jednak, ruch wolnego oprogramowania, nawet w wykonaniu zwolenników teorii Stallmana to dla mnie idealne narzędzie w argumentacji, pokazujące, że kreatywność istniała, istnieje i będzie istnieć w obliczu braku prawnej ochrony dzieł (w tym wypadków oprogramowania). Nie musimy spekulować, czy i jak będzie wyglądała przyszłość oprogramowania przy braku ochrony prawnej, bo mamy doskonały i całkiem pokaźny przykład, jak to faktycznie wygląda. Wolne oprogramowanie dowodzi też, że motywacje autorów i twórców do tworzenia są bardzo często zupełnie inne niż te, który im się przypisuje – nie zawsze, a właściwie w większości przypadków ludzie kreują nie z chęci zysku, ale z potrzeby tworzenia. To jest właściwy napęd kultury i innowacji – pieniądze to niejako skutek uboczny.

Czy wśród zwolenników wolnego rynku (i w ogóle wśród ludzi) spotyka się Pan z niezrozumieniem i niedowierzaniem, kiedy głosi Pan „infoanarchistyczne” tezy? W szczególności chodzi mi tu o reakcję typu: „Zaraz, zaraz, jesteś libertarianinem, czyli masz obsesję na punkcie własności, a tu nagle popierasz kradzież? Ależ to zupełna sprzeczność!”

Oczywiście, że zdarza się. W takim wypadku staram się kierować dyskusje na kwestie podstawowe – czyli wykazanie, że nie można posiadać czegoś, co nie powinno być przedmiotem prawa własności, czyli jest niezdolne do bycia ukradzionym. No i zawsze pozostaje argumentacja, że kopiowanie to nie kradzież, bo przecież „właściciel” nic nie traci. Ba, przeważnie nawet nie zauważa i odczuwa, że coś mu niby zabrano.

Tak naprawdę, to uważam, że to ludzie, którzy jeszcze po prostu tej kwestii dobrze nie przemyśleli. Każdy w końcu zostanie infoanarchistą, gdy się na tym porządnie zastanowi.

Można odnieść wrażenie, że w Polsce (ale pewnie i na świecie) panuje pewna schizofrenia gdy chodzi o wymianę plików, xerowanie materiałów papierowych etc. Z jednej strony ogromna większość ludzi to praktykuje, częstokroć nawet „intuicyjnie” (niejako odruchowo, bez głębszej refleksji), z drugiej jednak – gdy kogoś przycisnąć – na ogół nie słyszy się żadnej rzeczowej argumentacji, a jedynie mętne, niejasne wykręty w rodzaju: „Trudno, nie jestem święty…”, „Nie ma rady, przy tych cenach bym nie wyrobił…”, „Oj tam, Metallica nie zbiednieje…” itd. Czy Pan również dostrzega taką postawę?

Oczywiście. Ludzie robią to, co jest naturalne dla danych cyfrowych, komputerów i łączących je kabli (czy, coraz częściej, fal radiowych). Naturą bitów jest ich kopiowalność – cała funkcjonalność urządzeń cyfrowych opiera się na kopiowaniu. Pozbawienie bitów tej własności jest niemożliwe, tak jak niemożliwe jest, aby woda przestała być mokra.

Wszyscy kopiujemy, czasem nieświadomie, czasem zupełnie świadomie, będą przekonanym, że mamy do tego prawo, niezależnie od faktycznej sytuacji prawnej, a czasem zupełnie to prawo olewamy, bo takie działanie jest po prostu naturalne i wygodne. I nie widzimy w tym nic moralnie nagannego (i nie wydaje mi się, aby było przykazanie „Nie kopiuj”). To tylko prawo stwierdziło, że bitów, a szerzej mówiąc – idei – w pewnych sytuacjach ma się po prostu „nie dać kopiować”. Bo jest to w interesie autorów, bo inaczej nas ukarzą i przestaną tworzyć. W obawie przed ich zemstą i gniewem, mamy zapomnieć, że to umiemy. Mamy zapomnieć, że nasze urządzenia bez wysiłku to potrafią. Bo „nie wolno”.

Jestem pewien, że nawet gdyby prawa autorskie zniknęły jutro, to nie mielibyśmy jakiejś wielkiej eksplozji procederu kopiowania, bo ten proceder jest już bardzo powszechny. Oczywiście, nasiliłby się w pewnych miejscach, gdzie obecnie z przyczyn zwiększonego zagrożenia wykryciem naruszeń trochę mniej się kopiuje i używa dzieł tymi prawami objętymi, ale nie byłoby jakieś kolosalnej eksplozji. Ba wiele rzeczy ludzie kopiują i ściągają niejako na zapas, korzystając z okazji, a nie faktycznej potrzeby.

Kopiujemy więc na potęgę i w wielu przypadkach po prostu nie zastanawiamy się dlaczego, a „przyłapani” próbujemy jakoś wyjaśnić sobie niezgodność naszych działań z faktycznym stanem prawnym oraz tym propagandowym przekazem. Stąd te wytłumaczenia, często zresztą całkiem zgodne z rzeczywistością (Metallica naprawdę nie zbiednieje).

Odnośnie poprzedniego: propaganda, wykorzystująca pojęcia typu „piractwo”, „kradzież” etc. wydaje się być mocno zakorzeniona w umysłach. A jak Pan ocenia (od strony etycznej) po prostu zwyczajne korzystanie (tak jak de facto miliony to robią – bez ścisłego oglądania się na przepisy) z dobrodziejstw mp3, pdf, torrentów, rapidshare, a także magnetowidów (póki były popularne) czy xerokopiarek? Dopuszczalne jako rodzaj obywatelskiego nieposłuszeństwa – albo po prostu normalność?

Kopiowaliśmy w przeszłości, kopiujemy obecnie i raczej to się zmieni. Bo to normalne działanie, zgodne z naturą dystrybucji idei, wiedzy, kultury, zgodne z możliwościami technologii komputerowej i telekomunikacyjnej.

Tak jak normalne było, gdy w naszym kraju prawo autorskie formalnie nie działało i nie obejmowało wielu dziedzin twórczości. Nikt wtedy nie zastanawiał się ani nad moralną stroną takiego działania (o ile założymy, że proces kopiowanie jest dobry czy zły – moim zdaniem jest on moralnie neutralny), ani też nad jego stroną prawną. Po prostu szło się do kumpla i przegrywało płytę czy kasetę na naszą kasetę przy obopólnej radości. Nagrywało się film z TV nie zastanawiając się, czy korzystamy z prawa dozwolonego użytku. Korzystało z naszej własności, z tych wszystkich coraz nowocześniejszych technicznych wynalazków, które powoli z zachodu wkraczały w naszą rzeczywistość. Nikomu przez myśl nie przeszło, że autorzy (a właściwe jakieś zaangażowane przez nich bojówki, bo jak inaczej?) powinni móc wchodzić do naszych domów i podglądać co tam robimy sobie z naszym magnetowidem, a nawet rekwirować naszą własność, a nas karać grzywnami lub więzieniem.

Dziś ilość tych ciekawych urządzeń wzrosła niepomiernie, ich możliwości i jakość także, a cyfryzacja spowodowała, że możemy robić kopie idealne. Nic dziwnego, że normalnie z nich korzystamy? Nie rozumiem dlaczego teraz powinniśmy godzić się, że ktoś będzie miał prawo ingerować w naszą prywatność, w naszą własność, w naszą komunikację? Co się zmieniło od dawnych czasów, poza postępem technicznym? Bycie twórca i autorem nie daje nam władzy nad innymi. Nawet jak sprzymierzymy się z państwowym aparatem przymusu i nadamy sobie taki prawny przywilej – dalej jest to niesłuszne.

Nie sądzę, że skala naruszeń praw autorskich jest tak duża, bo ludzie mają jakiś cel, na przykład pokazanie obywatelskiego nieposłuszeństwa. To raczej naturalne działanie, które faktycznie, ze względu na skalę, przeradza się w jakiś manifest nieposłuszeństwa. Ale gdy zaostrzymy ochronę autorskiego monopolu, możemy spodziewać się jedynie, że zwiększy się ilość naruszających (choćby poprzez ograniczenie obecnie legalnych działań w ramach dozwolonego użytku) i tylko wzrośnie niezadowolenie. Ludzie nie walną się nagle w czoło i stwierdzą, że „byliśmy przecież niedobrzy dla twórców, trzeba wziąć się w garść i wrócić na drogę cnoty, wyrzucić komputer i odciąć się od sieci”.

A propaganda propagandą. Oni mają w rękach media, więc jeszcze jakieś śladowe efekty działań propagandowych są, ale my mamy w rękach internet. Kiedyś propaganda przestanie działać.

Znam osoby, które nie ściągają płyt w mp3 (bo się nie godzi), ale codziennie przesłuchują piosenki wrzucone na youtube (oczywiście nie sprawdzając i nawet nie mając zbytniej możliwości sprawdzenia, na jakich zasadach materiały zostały tam umieszczone). Na pewnym forum spotkałem zdeklarowanego obrońcę „własności intelektualnej”, który w awatarze wykorzystywał obrazek z bajki o Kubusiu Puchatku (być może, a nawet prawdopodobnie objęty prawami autorskimi) – z czego tłumaczył się w ten sposób, że „nie było napisane, że nie wolno”.

Bo ludzie tak naprawdę nie wiedzą, jak szerokim pojęciem jest ten monopol. Pomijając dość niejasno zdefiniowane ramy dozwolonego użytku, to faktycznie „wszelkie prawa zastrzeżone”. To właściciel praw autorskich (i rzadko jest to autor, czego też wielu ludzie sobie nie uzmysławia) może decydować o wszystkim w zakresie swego dzieła i dzieł zależnych, co się z dziełem dzieje, kto i jak z niego korzysta, kto kopiuje i dystrybuuje itp. To władza, której właściciele rzeczy materialnych mogą jedynie zazdrościć.

Czy można jednak znaleźć jakiś punkt równowagi pomiędzy rekompensowaniem posiadaczom praw autorskich (bo o to w praktyce chodzi), a zachowaniem wolności, prywatności i klasycznej własności?

Mniej radykalni zwolennicy reform twierdzą, że taką równowagę da się osiągnąć, a obecnie została ona zachwiana na rzecz posiadaczy praw autorskich kosztem ogółu i kosztem coraz większej ingerencji w naszą prywatność i własność. Wiele naszych codziennych, całkiem zresztą niewinnych działań, które naprawdę nie godzą w żadne interesy, ani też nie uszczuplają niczyich przychodów, faktycznie są naruszeniami prawa, i jeśli chcemy być konsekwentni, to powinniśmy je ścigać.

Ja uważam, że system autorskiego monopolu oparty jest na wadliwych podstawach i będzie zawsze przynosił więcej problemów niż pożytku, niezależnie od ustawienia punktu równowagi. Jedyny system praw autorskich, na który byłbym w stanie się zgodzić i zaprzestać swojej infoanarchistycznej krucjaty, to odpowiednik licencji Uznanie Autorstwa Creative Commons, gdzie jedynym „prawem” autora jest prawo do bycia wymienionym jako autor dzieła przy jego dystrybucji i tworzeniu dzieł należnych. Z drugiej strony, gdyby prawa autorskie zostały sprowadzone do takiego minimum, to myślę, że nie byłyby potrzebne w ogóle – nietrudno, w dobie globalnej sieci i komunikacji, wypracować system, w którym autor mógłby „rejestrować” swoje dzieła, a następnie publicznie piętnować plagiatorów.

Czy zgodzi się więc Pan z twierdzeniem, że próba realizacji „copyrightowego zamordyzmu” we własnym życiu może prowadzić do poważnych utrudnień, kuriozów i absurdów, a już zwłaszcza, gdyby ktoś chciał nie tylko pozostawać w obrębie prawa, ale „uczciwie” wyciągać ostateczne konsekwencje (pytanie czy wtedy mógłby cokolwiek odtwarzać kolegom lub rodzinie – albo pożyczać)?

Jednak wielu zwolenników tego przywileju zupełnie sobie nie zdaje sprawy, co on faktycznie oznacza, i co działoby się, gdyby naprawdę dosłownie i w pełni zacząć egzekwować prawa autorskie (warto tutaj przytoczyć choćby tekst Stallmana „Prawo do czytania”). Jak się nad tym poważnie zastanowić, to wychodzi z tego dość ponura wizja, której na pewno nie chciałby nikt ze zwolenników WI, z powodzeniem rywalizująca z sławnymi literackimi dystopiami.

Niestety, wpływ beneficjentów obecnego systemu na tych, którzy prawo ustalają, na razie jest na tyle silny, że poćwiczą na nas trochę zamordystycznych rozwiązań. Już mamy tego przykłady: propozycje odcinania od internetu tych, których zaledwie oskarży się o naruszanie praw autorskich, coraz głośniejsze naciski na cenzurę internetu (pod pretekstem walki z pornografią dziecięcą, terroryzmem, czy właśnie piractwem), wymuszanie opłat po groźbą kosztownych procesów sądowych, oraz ogólnoświatowe negocjacje w kwestii zaostrzenia walki z naruszeniami praw autorskich i mocniejszą penalizację.

Ta wojna zostanie w końcu przegrania, nie mam w tej w kwestii żadnych wątpliwości – tego dżina nie da się już wepchnąć z powrotem do butelki – ale będzie trochę ofiar i trochę niedogodności. Obym się mylił w kwestii tego, co będziemy musieli przecierpieć, aż ktoś w końcu dojdzie do wniosku, że trzeba pozbyć się autorskiego monopolu.

Co odpowiada Pan ludziom, którzy zadają odwieczne pytanie: „A z czego będą żyli pisarze, programiści i muzycy…?”

Ano odpowiadam zawsze to samo – będą żyć ze swojej pracy. Jak każdy z nas. Nie będą mieli po prostu monopolistycznej renty, której egzekwowaniem zresztą muszą zajmować się funkcjonariusze państwa.

To jest zresztą bardzo częsty „argument”. Ja naprawdę nie jestem zwolennikiem odbierania autorom prawa do wynagrodzenia za pracę. Po prostu problem wynagradzania twórców, a problem monopolu praw autorskich to dwie różne sprawy. Prawa autorskie nie są konieczne, aby twórcy zarabiali na swoich dziełach. Istnienie praw autorskich przecież też nie gwarantuje, że autorzy będą żyli dostatnio ze swojego monopolu.

Tak naprawdę to twórcy bardzo rzadko żyją ze swoich dzieł. Myśląc o autorach zawsze myślimy jedynie o malutkim czubeczku ogromniej góry lodowej. A tak naprawdę, to twórców jest miliardy, bo jak stwierdza ustawa – przedmiotem prawa autorskiego jest każdy przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze, ustalony w jakiejkolwiek postaci, niezależnie od wartości, przeznaczenia i sposobu wyrażenia (utwór). Oczywiste jest, że przeważająca większość tych utworów nie powstaje w celach komercyjnych, nie przyniesie autorom nigdy żadnych dochodów, ani też nie powinna być w jakikolwiek sposób chroniona. Tworzenie nie jest czynnością, która automatycznie uprawnia do jakiekolwiek wynagrodzenia.

Jeśli, jako twórca, chcę za swoją pracę otrzymać wynagrodzenie, to muszę, podobnie jak każdy inny normalny pracownik, znaleźć kogoś, kto mi za tę pracę zapłaci. Kwota jest już kwestią umowy. Dlaczego pewna kategoria śmiertelników uważa, że za raz wykonaną pracę należą się im wynagrodzenia przez całe życie i 70 lat po śmierci? Czy to nie próżność? Lekarz, który nas wyleczy, nawet z poważnej i zagrożonej śmiercią choroby nie domaga się tantiem do końca naszego życia, nieprawdaż? A przyznam szczerze, efekt jego działania jest trochę bardziej przekonywujący i zmieniający życie, niż jakaś wesoła popowa piosenka.

Ja od 20 lat pracuję w ramach przedsięwzięć chronionych prawem autorskim, ale praktycznie nie pamiętam już czasów, gdy otrzymywałem tantiemy związane z eksploatacją moich dzieł – jak większość ludzi zajmujących się kreacją, pracuję za comiesięczną pensję. Oczywiście, ci którzy mi ją płacą, mają nadzieję odzyskać te pieniądze dzięki monopolowi. Jeśli monopol zniknie, to będę zatrudniał się u takich, którzy nauczą się zarabiać mimo braku monopolu, albo będę musiał zmienić zawód – takie jest życie.

Twórcy mieli i mają wiele sposobów na zarabianie na swojej twórczości – ostatecznie prawa autorskie są dość nowym wynalazkiem i ich szeroki zasięg to efekt obejmowania nimi coraz szerszych kategorii dopiero w XX wieku. A, o ile się orientuję, to dzieła powstawały także znacznie wcześniej, bez praw autorskich, i ich autorzy nierzadko nieźle żyli.

Brak prawnej ochrony dzieł miałby największy wpływ na największych beneficjentów tego systemu, czyli koncernów medialnych – wytwórni muzycznych, wytwórni filmowych, wydawnictw książkowych, itp. Dawniej byli oni niezbędnym elementem, którego twórcy potrzebowali, aby dotrzeć do odbiorców – koszt stworzenia dzieła, jego powielania i dystrybucji był zaporowy praktycznie dla każdego. Dziś, dzięki postępowi technicznemu, problemy te praktycznie znikają. Większość dzieł można stworzyć dość tanio, nierzadko w domowych warunkach, często bez uszczerbku dla jakości. Powielanie utworów nie kosztuje prawie nic – pełna cyfryzacja pozwala na rezygnację z utrwalania kopii dzieł na fizycznych nośnikach. Dotarcie do odbiorców jest łatwe jak nigdy, dzięki internetowi – dawni twórcy daliby się zabić za takie możliwości. Pośrednik zaczyna być kompletnie zbędny i nic dziwnego, że mu się to nie podoba. Stąd ten lament, że artystom dzieje się krzywda – dokładnie pod takim samym pretekstem monopoliści druku zapewnili sobie monopol praw autorskich na początku XVII wieku w Anglii, dając początek nowoczesnym prawom autorskim. Ale nigdy nie chodziło o autorów, ale o zapewnienie łatwego funkcjonowania pośrednikom.

Jest dużo materiałów poświęconych alternatywnym metodom zdobywania finansowania dzieł w obliczu braku autorskiego monopolu. Sama przewaga czasowa w wejściu na rynek będzie dostatecznym bodźcem, aby najlepsi autorzy byli finansowani przez tych, którzy chcą z takiej przewagi skorzystać. Muzycy znacznie więcej zarabiają na występach niż na sprzedaży płyt, szczególnie muzycy popularni – a nic tak nie ułatwia zdobycia popularności jak swobodne udostępnianie swojej muzyki każdemu, kto zechce jej posłuchać.

Istnieją także techniczne metody zapewnienia sobie monopolu, bez konieczności uciekania się do prawnego przymusu. Komputerowe gry online, to jeden przykład – zdecydowanie najbardziej dochodowym produktem w kategorii gier jest World of Warcraft, która to gra funkcjonowała by zupełnie identycznie w sytuacji braku monopolu praw autorskich. Konsole do gier, dobrze skonstruowane i zabezpieczone, też pozwalają producentom gier nie przejmować się problemem piractwa.

Poza tym, ludzie są kreatywni, więc z pewnością jeszcze wymyślą więcej i lepszych sposobów – tak działa wolny rynek i konkurencja. Dodatkowo, wszystkie te metody mają jedną, kolosalną zaletę – nie wymagają państwa do pilnowania ich egzekwowania. Pozostawiają tę kwestię w rękach samych zainteresowanych.

Co odrzekłby Pan osobie, która powiedziałaby coś w rodzaju: „Cóż, może i masz rację w tym temacie własności intelektualnej, ale w sumie po co się tym tyle zajmować? Przecież te wasze mp3, pdf, torrenty, rapidszery, remixy i samplingi – to wszystko przecież drobiazg przy poważnych problemach, takich jak aborcja, kara śmierci, eutanazja, zasoby wody pitnej, energia atomowa, epidemia AIDS, głód w Afryce, wojna w Iraku i tak dalej”? A może w WI skupiają się jak w soczewce daleko ważniejsze rzeczy, niż by się na pierwszy rzut oka wydawało?

Warto jednak pamiętać, że WI to także patenty. W tym patenty na leki, a więc prawny monopol na produkcję substancji, która ratuje życie. Monopol, który powoduje, że umierają ludzie, którzy nie mogą pozwolić sobie na monopolistyczną cenę. To już żadne tam przelewki i głupoty, a śmiertelnie poważna sprawa.

Trzymając się jednak praw autorskich, to faktem jest, że niemożność darmowego obejrzenia filmu, posłuchania muzyki czy pogrania sobie w grę jeszcze nikogo nie zabiła, wiec może nie warto walczyć z tymi, którzy chcą pozbawić nas możliwości korzystania z takiej darmochy. Niemniej jednak, gdy działania w kwestii ochrony tego prawnego przywileju oznaczają faktycznie zamach na naszą własność, na nasze elektroniczne urządzenia i na to jak z nich korzystamy, zamach na prywatność naszych działań i komunikacji, na cenzurę wypowiedzi pod pretekstem walki z piractwem, na dotkliwe kary finansowe czy nawet pozbawienia wolności za naruszenia, to mamy chyba do czynienia z całkiem poważnymi sprawami.

W swojej działalności koncentruję się na kwestiach wolnościowych, bardzo mocno na prawie do posiadania broni i na kwestiach praw autorskich. Pozostałe kwestie zostawiam innym, bo przecież nie mogę i nie potrafię zajmować się wszystkim. Nie łudzę się, że naprawię świat, ale przynajmniej próbuję wpłynąć na poglądy innych w tych kwestiach. Zawsze to coś.