Kategorie
Infoanarchizm

Z czego żyją gwiazdy

W dyskusjach na temat praw autorskich często pada argument, że są te prawa niezbędne, bo bez nich artyści poumieraliby z głodu. Oczywiście zawsze wtedy rzucam kontrargumentami, że artyści nie umierali z głodu, gdy takowych praw nie mieli, a i dziś bycie artystą i korzystanie z prawnej ochrony wcale dostatniego żywota nie gwarantuje. Po prostu, z faktu bycia artystą może wyżyć jedynie mizerna garstka, a reszta twórców (bo jest nas twórców miliardy) musi po prostu inaczej zarabiać na życie.

Co ciekawe, choć obracam się od lat w towarzystwie ludzie, którzy teoretycznie zarabiają na prawach autorskich, to faktycznie prawie wszyscy z nas otrzymają za swoje dzieła jednorazowe opłaty. Z naszego punktu widzenia, prawa autorskie nic nie zmieniają, niczym nie różnimy się od innych zawodów. Oczywiście można powiedzieć, że to dzięki owym prawom istnieją tacy, którzy nam te jednorazowe wynagrodzenia płacą, ale to rzecz naprawdę trudna do weryfikacji i udowodnienia, że bez praw autorskich, to by ich nie było. Ja wiem, że by byli, bo byli także zanim koncept praw autorskich wymyślono 300 lat temu, czy objęto nim np. programy komputerowe (u nas dopiero gdzieś na początku lat 90.) Ale wróćmy do prawdziwych beneficjentów systemu, weźmy za przykład artystów muzycznych, czyli tej drobnej garstki, która na sprzedaży swoich dzieł zarabia prawdziwe kokosy. Drobniejsi twórcy mogą sobie pomarzyć o tantiemach ze sprzedaży – już o to dbają wytwórnie płytowe – i muszą dorabiać w tradycyjny sposób, czyli dając koncerty dla fanów, sprzedając koszulki i inne gadżety. I w ich wypadku, to jest właśnie właściwe źródło ich dochodów, a nie sprzedaż utworów wspierana całym aparatem egzekwowania autorskiego monopolu, którego chyba nigdy nikt nie wycenił.

Onet opublikował bardzo ciekawe zestawienie wpływów najbogatszych gwiazd muzyki w USA. Wśród pierwszej dziesiątki z wyjątkiem AC/DC, wszyscy artyści zarobili więcej na swoich koncertach niż na płytach, a w przypadku numeru jeden, czyli Madonny różnica ta wynosi aż 105,3 miliona do 14,8 miliona dolarów. Jak widać, nawet ci najpopularniejsi, które bezsprzecznie korzystają z monopolu praw autorskich, niewiele by zbiednieli bez wpływów ze sprzedaży. Oczywiście taki biedak jak ja, nie zrozumie artysty, który by stracił połowę swoich wpływów i musiał wyżyć z tych 40 mln rocznie (patrz Coldplay). Może zamiast dzielić skórę na niedźwiedziu, co robi wielu dyskutantów argumentujących za utrzymaniem obecnego systemu, warto by się zastanowić, czy rzeczywiście przynosi on korzyści każdemu twórcy? Czy naprawdę warto zakładać kulturze i technice prawny kaganiec w złudnej nadziei, że być może kiedyś zostaniemy drugą Madonną?