Nie ukrywam, że ostatnio podpadł mi przemysł farmaceutyczny, głównie z tego powodu, że jest on rzekomo pozytywnym przykładem jakie to cuda działają patenty w tej dziedzinie. Gdyby nie ochrona patentowa, dawno byśmy poumierali na wszelakie choroby. Jednak dziś nie o patentach, ale o państwowym monopolu i regulacji w tej dziedzinie.
Leki chronione są patentami, czyli państwowo gwarantowanym monopolem na komercyjne wykorzystywanie pewnej idei przez ograniczony czas. Jakby tego było mało, państwo sprawuje dalszą „opiekę” nad lekami poprzez specjalne organizacje, które dopuszczają na rynek leki, dodatkowo uzupełniając monopol prawny. W USA taką organizacją jes FDA, czyli Urząd ds. Żywności i Leków (u nas chyba jest to Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych). Urząd ten, oczywiście w trosce o pacjentów, dba, aby leki na rynku działały i były bezpieczne.
Z jednej strony oznacza to, że chorzy bywają pozbawieni nierzadko skutecznego leczenia, dopóki machina urzędowa nie uzna, że lek jest bezpieczny. A jak na każdą machinę urzędową przystało, proces ten jest przeważnie długotrwały i kosztowny, co jeszcze pogarsza sytuację.
Bywa też tak, że lekowi już będącemu na rynku zostaną odkryte jakieś nowe, nieznane dotychczas skutki uboczne. I co wtedy począć? Z jednej strony firmy farmaceutyczne są zainteresowane eksploatacją komercyjną produktu, w który zainwestowały sporo czasu i pieniędzy, a który dodatkowo może przecież przynosić niezłe zyski. Z drugiej strony ich chęć zarobienia kasy nie może odbywać się kosztem zdrowia tych, u których pojawiają się skutki uboczne. Firma zazwyczaj stara się bagatelizować sprawę – to normalne, korporacyjna chciwość i takie tam. Z drugiej strony, firmy farmaceutyczne mają naprawdę wielu wrogów, i całkiem słusznie, którzy nie pozwolą na takie nadużycia i starają się nagłośnić sprawę i wywierać presję na stosowny urząd, aby lek wycofać.
Przejdźmy do konkretnego przykładu. Istnieje na rynku amerykańskim lek Cylert, którego używa się do leczenia narkolepsji i ADHD. Lek nie jest nawet chroniony patentem, gdyż istnieją jego odmiany generyczne. Jedna z organizacji niechętnym firmom farmaceutycznym (Public Citizen) odkryła, że lek wywołuje u pewnego odsetka pacjentów powikłania wątrobowe. Rozpoczęła kampanię na rzecz wycofania leku (i jego generycznych wersji) z rynku, bo przecież szkodzi i jak tak można. Co robi urząd w takiej sytuacji? Ano po prostu zakazuje dalszej produkcji i sprzedaży leku. Ot tak, po prostu, wylewając dziecko z kąpielą.
Czy jest to właściwie rozwiązanie? Na pozór tak. Niestety, nikt tutaj nie pyta o zdanie pacjentów, którzy powinni mieć w tej kwestii zdanie decydujące! Lek, owszem, daje czasem powikłania, ale jednocześnie często jest jedynym albo najlepszym lekiem dla wielu z nich! Jedną, prostą urzędniczą decyzją zostają pozbawieni możliwości leczenia czy normalnego życia.
Dla mnie oczywistym jest, że kwestia doboru leków to wyłącznie sprawa pomiędzy pacjentem, lekarzem i aptekarzem (firmą farmaceutyczną). Państwo nie ma tutaj nic do roboty i jakiekolwiek działanie w tej sprawie czyni szkody. Będąc chorym, szczególnie poważnie, mam prawo do stosowania dowolnych terapii i lekarstw, bez względu na potencjalne niebezpieczeństwa. Oczywiście, nie oznacza to, że aptekarze mogą okłamywać lekarzy i pacjentów i stosować środki niebezpieczne bez powiadomienia zainteresowanych stron. Niemniej jednak zupełnie nie potrzeba w tym trójkącie urzędu. I działalność organizacji typu Public Citizen ma jak najbardziej dalej sens, ale nie skutuje odebraniem ludziom możliwości leczenia.
A już na pewno nie potrzeba patentowych monopoli, ale to temat na inną pogadankę (wkrótce).